Wolna sobota, calusieńka - nie mogliśmy zrobić nic innego jak wybrać na mapie kolejne miejsce do zobaczenia. Padło na Santa Cruz - nadmorską mieścinę z westernów - 40 mil na połunie od naszego mieszkania.
Pierwszym punktem wycieczki była dosyć luksusowa dzielnica Palo Alto. Udało nam się znaleźć i kupić odkurzacz na internetowej aukcji za całe 30$ - prawie jak nowy ;) - do odebrania właśnie w okolicach University Avenue, o którym pisałam kilka postów wcześniej. Wreszcie mamy pare zdjęć z naprawdę przyjmenych do życia miejsc w Palo Alto.
Odkurzacz w bagażniku, GPS ustawiony, czas na główny punkt programu :) Trasa dość przyjemna. Znów zielono, pachnie drzewami, droga przez góry.
Po 40 minutach dotarliśmy na miejsce i znaleźliśmy parking, który na całe szczęście znajdował się niemal przy samej plaży.
Nasze żołądki głośno już wołały o jedzenie, więc popędziliśmy na główne molo, żeby wreszcie coś zjeść. Po drodze zatrzymało nas jeszcze kilka miłych widoków.
I wreszcie dotarliśmy do miejsca, gdzie serwują całkiem niezłe morskie przysmaki za rozsądną cenę. Ludzi pełno, ale mieliśmy szczęście i po kilku minutach oczekiwania udało nam się dostać stolik przy oknie - czyli najlepsze miejsce w restaracji z widokiem umilającym nam oczekiwanie na jedzenie
oraz z widokiem na kucharzy, którzy je przygotowywali:
Pyszna margarita była przyjemnym dodatkiem podczas oczekiwania :)
I wreszcie przyszły rybki. Przyniesione przez samego kucharza.
pacific snapper
sand dubs (ryba, która ma oczy po jednej stronie głowy;) )
Najedzeni (a więc i szczęśliwi) prawie do wieczora spacerowaliśmy po molu, plaży i głównej ulicy Santa Cruz.
leniwe lwy morskie wylegujące się na molo i przysmaki prosto z oceanu
tym autem mogłabym jechać do ślubu..
tym niekoniecznie ;)
przerwa na mrożoną kawę:)
Zmęczył nas ten spacer! Jednak całe dnie przed komuterem nie wpływają pozytywnie na naszą kondycję.. Czas do domu.
PS Te skubańce z Krakowa dotarły nawet tu! ;)